Oczywiście bagaż nie przyleciał rano :/ Stwierdzamy że nie ma sensu czekać
w nieskończoność, więc ruszamy dalej. Dodatkowo okazało się że specjalista byłby dopiero wieczorem, a ząb troche przestał boleć. Kolejny przystanek Paracas. By się tam dostać udajemy się na terminal Cruz del Sur. Bilety dosyć drogie, ale trudno. Autobus nawet nie wyglądał najgorzej, dwupoziomowy, tv i jedzenie w cenie. No i Jenny :) Stewardesa (hmm obsługa w busach nosi tą samą nazwę co ta z samolotów??? ) która swoją osobowością i angielskim doprowadzała mnie do nieustannego smiechu :) Jedzienie podobne do tego w samolocie czyli wszystko z folii aluminiowej. Sama droga dość ciekawa, już wiemy dlaczego wszyscy narzekali na pogodę w Limie. Tam bez przerwy jest SZARO! Poza Limą też tak samo ale jedzie się przez tereny pustynne i nad samym wybrzeżem oceanu. Krajobraz iście księżycowy, trochę strasznie to wyglądało momentami, szczególnie mnóstwo szałasów które nie wiadomo czy służyły jako mieszkania czy spełniały jakiś inny cel. Powrót do busu... Monkeybone najgorszy film w historii jakim ktoś mnie katował, ale to był wstęp... Wszystko przebiło BINGO. Jenny rozdała wszystkim arkusze do gry i podawała numery do skreślania. Dobrze że ktoś szybko wygrał (butelkę wody mineralnej :) ), czuliśmy się jak na jakiejś wycieczce dla emerytów... Docieramy do Paracas, hmmm czy to na pewno tu? Jakieś małe miasteczko pośrodku pustyni i gdzie my tu znajdziemy nocleg ( a już sie ściamniało, bo ok 18 już się robi ciemno w Peru). Ale po wyjściu z busu zaczepia nas pani podająca się za przewodnika. Oferuje noclego więc czemu nie spróbować :) Po drodze wypytujemy o Ballestas i jak sie potem dostać do Nazca. Mijając jeden z domów ktoś nagabuje nas żebyśmy zostali u niego i że nocleg taniej. Dało się tez tam zorganizować popłynięcie na wyspy, dodatkowo stargowaliśmy cenę więc po zostawieniu bagaży ruszamy zobaczyć okolicę. Miasteczko troche zaniedbane, mnóstwo wałęsających się psów. Wracamy do hostelu bo jutro rano płyniemy na Ballestas :)